... krzyczą ryczą wyją płaczą szczypią się gryzą gonią popychają... Nie słyszą albo udają, że nie słyszą... Zanurzone w swej dziecięcej spontaniczności... O losie daj mi siłę i cierpliwość i przywróć odporność na te wszystkie dźwięki... Rozbij kamień co w żołądku i uwolnij równy i głęboki oddech... Niech oszaleję - ale tylko z miłości do tej trzódki mojej... Amen ...
Wstałam o poranku ze sztywnymi nogami i obolała jakbym zaorała w nocy całe babcine z dawnych czasów pole... Z zamkniętymi oczyma podałam jedno mleko i drugie, potem jedno picie i drugie i poległam z nadzieją, iż niedzielne Mini-Mini pozwoli mi jeszcze trochę przysnąć, a swą zawartością zainteresuje Dziewczęta... Nie trwało to długo... Ktoś zamówił taxi i mój mąż zerwał się na równe nogi, w biegu zmienił koszulę - wyszukaną naprędce przeze mnie zaspaną nadal niemiłosiernie... I wyleciał...I już go nie ma...
No i od tej pory spokoju już nie było - doskonale im było we własnym towarzystwie i nie reagowały już na żaden z moich tonów głosu... Dałam im spokój - trudno - się nie pozabijają przecież.... Powoli rozruszałam kości, ogarnęłam co się dało, wstawiłam kolejne pranie, odebrałam pocztę, przygotowałam suchy prowiant, doprowadziłam się do stanu używalności oraz światu-pokazywalności i wyruszyłyśmy w drogę... Cel - kościół parafialny i przedłożenie dokumentów koniecznych do ochrzczenia bliźniaczek... Plany jednak zmienił Los i na skutek wycięcia z grafiku mszy o 13:30 zawędrowałyśmy do Chaty Trapera, która jak Feniks z popiołów podnosi się po ostatnim podpaleniu... Tam zaczekałyśmy do godziny 16:30 grzejąc się na wspaniałym jeszcze letnim słońcu, pod wspaniale błękitnym niebem i wokół niesamowicie zielonego otoczenia... Jako że jestem ostatnio spragniona żywych kolorów barwa niektórych zdjęć lekko mija się z rzeczywistością - ale co mi tam - tak mi w głowie dzisiaj się zakodowały...
No i od tej pory spokoju już nie było - doskonale im było we własnym towarzystwie i nie reagowały już na żaden z moich tonów głosu... Dałam im spokój - trudno - się nie pozabijają przecież.... Powoli rozruszałam kości, ogarnęłam co się dało, wstawiłam kolejne pranie, odebrałam pocztę, przygotowałam suchy prowiant, doprowadziłam się do stanu używalności oraz światu-pokazywalności i wyruszyłyśmy w drogę... Cel - kościół parafialny i przedłożenie dokumentów koniecznych do ochrzczenia bliźniaczek... Plany jednak zmienił Los i na skutek wycięcia z grafiku mszy o 13:30 zawędrowałyśmy do Chaty Trapera, która jak Feniks z popiołów podnosi się po ostatnim podpaleniu... Tam zaczekałyśmy do godziny 16:30 grzejąc się na wspaniałym jeszcze letnim słońcu, pod wspaniale błękitnym niebem i wokół niesamowicie zielonego otoczenia... Jako że jestem ostatnio spragniona żywych kolorów barwa niektórych zdjęć lekko mija się z rzeczywistością - ale co mi tam - tak mi w głowie dzisiaj się zakodowały...
Wróciłyśmy do domu po 17:00 zmęczone ale pełne sił i energii na cały nadchodzący tydzień...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz